Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pozwoliłem sobie tylko na niewielki zbytek... Na taką, nazwijmy to, podróż przedśmiertną....
Odwrócił się do niej plecami, by ukryć łzy.
Spływały mu po policzkach gęsto i coraz gęściej na klapy świeżo kupionego w Londynie za dwanaście funtów Burberry. Kontrast tego sportowego płaszcza i śladów łez (męskich łez!) roztkliwiał go jeszcze bardziej. Bodaj poraz pierwszy uprzytomnił sobie w całej wyrazistości beznadziejność swego położenia i fakt, że jest godzien współczucia, a może nawet litości. I poraz pierwszy czuł, że litość nie przyniosłaby mu ujmy. Było w tem coś bolesnego ale i słodkiego zarazem, że oczekiwał słów pociechy od dziewczyny, której najbardziej pragnąłby zaimponować, którą chciałby pociągnąć męskością, siłą, bogactwem, a której mógł teraz ofiarować tylko spowiedź złamanego człowieka.
Czuł się upokorzony, zniweczony, obezwładniony. Nie widział twarzy Magdy i napróżno usiłował wyobrazić sobie jej wyraz. Ironja?... Pogarda?... Może tylko zniechęcenie i obojętność?... Wolałby usłyszeć słowa ostre, kategoryczne potępienie, nawet gniew.
Ksawery otarł oczy i powiedział:
— Przepraszam panią.
Nie dosłyszała tego w hałasie trzeszczącego wagonu, lecz gdy zrobił krok ku swemu przedziałowi, chwyciła go za rękaw:
— Niech pan zaczeka... Albo dobrze, chodźmy tam.
Weszli do przedziału i usiedli naprzeciw siebie.
— Tak nie można... — zaczęła — tak postępują dzieci...
— Pani pogardza mną, prawda? — zapytał, uśmiechając się tak gorzko, jak tylko umiał.