Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo książka czekowa nic nie jest warta. W banku nie mam ani grosza, a te banknoty?...
Sięgnął do kieszeni i otworzył pugilares.
— Te banknoty mogą służyć do tapetowania ścian. To tylko kolorowy papier z czasów austrjackiej inflacji. Widzi pani?...
— Jakto?... Więc pocóż pan je nosi?
— Poco?.... Dla dekoracji.
— Nie rozumiem.
— Całkiem proste — wzruszył ramionami. — Pusty portfel kompromituje człowieka o pewnej pozycji towarzyskiej i społecznej.
— Aha!
— O, może pani śmiać się. Dlatego właśnie mówię to pani. Tak, panno Magdo.... A pozatem... Pozatem, jeżeli to panią interesuje, mogę jeszcze dodać, że... wracam tylko poto, by palnąć sobie w łeb... O nie, to już nie komedja. Niech pani tak na mnie nie patrzy. Palnąć w łeb. To jedyne, co mi zostało do zrobienia... W nędzy żyć nie potrafię i zresztą nie chcę potrafić. A jestem kompletnie zrujnowany. Moje Wysokie Progi za tydzień idą na licytację i zostaną sprzedane.
Zaśmiał się krótko:
— Tak, panno Magdo.
— Więc, jakże... — spoglądała nań wystraszonemi oczyma. — Więc, dlaczego pan pojechał na tę wycieczkę?... Dlaczego wydał pan tyle pieniędzy!?
— Tyle, tyle — skrzywił się. — Wydałem siedem, czy osiem tysięcy. To nie są żadne pieniądze. To kropla, która nic nie mogła zmienić w mojej sytuacji. Nie uratowałbym Wysokich Progów nawet stoma tysiącami. A wogóle już żadnego ratunku niema. Tak, panno Magdo,