Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O, zapewne, — przytaknął. — Nawet karygodniejsze, niż może pani sobie wyobrazić.
Podkreślił to szczególniejszym tonem, lecz nie zwróciła na to uwagi, natomiast zasępiła się:
— Bardzo, bardzo mi przykro — odezwała się po dłuższej chwili — Doskonale zdaję sobie sprawę z faktu mojej współwiny...
— Skądże!?
— Tak, tak... Pan masę pieniędzy wydał na nasze wspólne zabawy... Wie pan, że to obrzydliwe z pańskiej strony. Przecie przynajmniej w ostatnich dniach musiał się pan orjentować w ilości posiadanej gotówki!... I poco było wyrzucać pieniądze choćby wczoraj na to wino, na owoce... Obrzydliwe! Przez pana czuję się teraz jak złodziejka. Kością mi w gardle stoją te banany i ananasy. Jak można do tego stopnia nie liczyć się z gotówką! I przezemnie pan musi jechać trzecią klasą.
— Ostatecznie, to nie taka tragedja — próbował obrony.
— Dla mnie, ale nie dla pana!... Zresztą może to i dobrze się stało. Będzie pan miał na przyszłość nauczkę.
— Spóźnioną — mruknął Runicki.
Magda spoglądała nań prawie z gniewem i widocznie była zbyt wzburzona, by zwrócić uwagę na te niedomówienia.
— A pozatem jest pan dziecinnie niezaradny — wybuchnęła znowu. — Przecie i na okręcie, i na dworcu w Gdyni były kantory bankowe. Mógł pan albo wystawić czek, albo sprzedać tę zagraniczną walutę, której ma pan pełny portfel. Oczywiście!
— Nie — zaprzeczył z ironicznym uśmiechem.
— Dlaczego?