Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jeszcze nigdy nie spotkał kobiety, której towarzystwo tak silnie pociągało, stawało się niemal niezbędnem. Codziennie pierwszą jego myślą było spotkanie się z Magdą. I że też zawsze mieli sobie moc rzeczy do powiedzenia. Nie znaczyło to bynajmniej, by zgadzali się we wszystkiem. Raczej odwrotnie. Niemal każdy temat wywoływał różnicę zdań i sprzeczali się nieustannie. Magda miała wręcz odmienny pogląd na życie, na ludzi, na stosunki, a co w najwyższym stopniu irytowało Runickiego, nie próbowała dostroić się do jego wymagań towarzyskich.
Na tem tle doszło nawet do skandalicznej hystoryjki której Ksawery nie umiał jej przebaczyć.
Przed wyjazdem z Paryża urządził pożegnalny obiad dla swego kuzyna Chodkiewicza, sekretarza z ambasady polskiej, dla paru jego przyjaciół i kilku pań. Obiad był szczytem wykwintu, rachunek wyniósł przeszło półtora tysiąca franków i właśnie podczas tego obiadu, gdy jeden z panów zapytał Magdę, czy nie wywodzi się z Podola, gdzie zdaje się spotkał takie nazwisko, ona palnęła głośno:
— Napewno nie, proszę pana. Mój ojciec i mój dziad zawsze mieszkali w Warszawie. Jeżeli przechodził pan kiedyś Tamką, musiał pan zauważyć dużą jatkę. Z szyldu nad tą jatką, która należy do mego ojca, pamięta pan nazwisko Nieczaj.
Już w trakcie tego oświadczenia, Runicki zrobił wszystko, co leżało w jego mocy, by je przerywać, lub zagłuszyć. Niestety nawet późniejsza próba obrócenia tej enuncjacji w żart nic nie pomogła, a wywołała wręcz odmienny skutek. Mianowicie Magda, widocznie nie umiejąc zorjentować się w sytuacji, powiedziała z naciskiem: