Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wał, że nie godzi się na to pielęgniarstwo, wreszcie przyzwyczaił się zupełnie. Nawet irytował się w duchu, gdy na dłuższy czas zostawiała go samego. Nietylko przez wzgląd na okropny stan fizyczny, lecz i dlatego, że przywykł uważać Magdę za osobę bliską, niemal konieczną. Cieszył się jej uśmiechami, brakowało mu nawet tych wymówek i nagan, których tyle nasłuchał się od niej w Paryżu i później w Hiszpanji.
Już wtedy znajdował jakąś dziwną przyjemność w strofującym tonie jej głosu, ilekroć starała się powstrzymywać go od szastania pieniędzmi lub od niewysypiania się i różnych ekstrawagancyj. Ku własnemu zdumieniu Ksawery łatwiej, niż mógł przypuszczać, dał się Magdzie odwieść od planowanych na Paryż szaleństw. Nie odnowił znajomości z żadną z dawnych kokotek, a jeżeli spędził dwie noce z jakąś przygodną dziewicą, to zawiniła temu tylko sama Magda, która uparła się w swojej cnocie.
I tego Ksawery nie umiał sobie wytłumaczyć, lecz odczuwał w tym uporze Magdy niekłamaną przyjemność. Wyraźnie wolał ją taką, jaką była. Może dlatego, że dzięki temu mógł ją wyżej cenić, może dlatego, że mu to trochę imponowało. Przecie wcale nie ukrywała, że go lubi, że go bardzo lubi. Przecie nie szukała żadnego innego towarzystwa, chociaż i na okręcie i w Paryżu wciąż nie brakowało jej adoratorów. Wyróżniała go ponad wszelkie wątpliwości. I nawet wyrachowania nie mógł się w tem doszukać, gdyż nie przyjmowała nawet najmniejszych prezentów. Rzeczywiście piękną srebrną torebkę, wysadzaną turkusami, którą kupił dla niej na Place Vendôme, i ogromny flakon najmodniejszych perfum, musiał zachować na podarki dla krewnych i zapakować do walizy.