Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

klasy“ było największą przyjemnością, wartą paru funtów.
Nieczajówna ucieszyła się, gdy zapukał do jej kabiny i bez dłuższych ceregieli zgodziła się zrezygnować z ogólnej wycieczki. Zresztą wczoraj zwiedziła już wszystko ważniejsze.
Po drodze opowiedziała mu wiele, a usłyszawszy, że on przez ten czas nic nie zobaczył, orzekła, że muszą to zwiedzić.
— Jak panu nie wstyd! To lenistwo! — strofowała go.
Posługując się Baedeckerem i planem Londynu, a także wczorajszemi kursami wycieczki spędzili cały dzień na zwiedzaniu. Byli w katedrze Westminsterskiej, u św. Pawła, w Muzeum Brytyjskiem, w Parlamencie i w Tower.
— Ależ z pani genjalny guide! — entuzjazmował się raz po raz.
I rzeczywiście, w towarzystwie tej czarującej dziewczyny, wśród żartów i uśmiechów, czas mijał zupełnie inaczej. Najpierw trochę szokowała Runickiego swoboda, głośny śmiech i głośne mówienie towarzyszki.
— Oglądają się na nas ludzie — próbował ją stuszować — ci anglicy wezmą nas za dzikusów.
— Więc i świetnie! — śmiała się. — Nie rozumieją naszego języka, nie przyzwyczajeni są do takiej wesołości. Ale to chyba najrozkoszniejsze, taka zupełna swoboda. Można przecie pozwolić sobie na nią tylko w obcem mieście, gdzie nas nikt nie zna i nigdy nie pozna. Zresztą, niech pan spojrzy, czy oni tak bardzo gorszą się nami?... Co?...
Ksawery musiał bezstronnie przyznać, że oglądający się