Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pił szklaneczkę czerwonego wina i, narzuciwszy futro na pidżamę, wyszedł na pokład.
Wśród czarnej nocy daleki, jakiś niezmiernie daleki horyzont połyskiwał dwoma punkcikami światła: Anglja.
Nagle w odległości jakiegoś kilometra zjawiło się inne światełko, z okrętu wytrysnął słup jasności i reflektor oświetlił spienione fale, a wśród nich niewielką łódź motorową.
Maszyny „Sarmatii“ zwolniły i po chwili spuszczono sznurową drabinę, po której wdrapał się na pokład jakiś niski, krępy człowiek. To wezwany radjotelegraficznie pilot portu londyńskiego przybył, by wprowadzić okręt w gardło Tamizy.
Po kilkugodzinnym zaledwie śnie obudził Runickiego dziwny spokój. Okręt stał na kotwicy i jedno spojrzenie przez okno wystarczyło, by zerwać się z łóżka: Londyn. Wkrótce na całym okręcie zaczął się gorączkowy ruch. Większość pasażerów miała wziąć udział w opłaconem już w cenie biletu zwiedzaniu miasta autokarami. Runicki śpieszył, by jeszcze raz spróbować odciągnąć od tego Nieczajównę.
Ułożył już sobie plan: przedewszystkiem wynajmą taksówkę i pojadą do hotelu. Niema sensu co wieczór wracać na pokład dla zaoszczędzenia kilkuset złotych za hotel. Oczywiście myślał tylko o „Savoyu“.
Niestety zbyt długo musiał czekać na kąpiel i gdy z neseserem w ręku wybiegł na pokład, zobaczył ruszające już z bulwaru wielkie zielone autobusy pełne po brzegi. Poszukiwania Nieczajówny spełzły na niczem. Okazało się, że już odjechała. Zły na siebie i na nią, nie zaniechał jednak swoich zamiarów.
Po zejściu na brzeg z trudem odszukał postój taksówek. Miał przytem prawdziwą satysfakcję: doktór Pasz-