Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

inni nie zwracali wcale uwagi. Był tedy więcej niż rad, był trochę wzruszony.
— Chce pani to mieć?... Służę.
— Dziękuję bardzo.
— O nie, to ja dziękuję — pochylił się do niej.
Zerwała się z miejsca:
— Muszę już iść. Późno.
Widocznie obawiała się, że znów zostanie zaatakowana, to też Runicki wstał z uśmiechem:
— Panno Magdaleno, proszę mi wierzyć, że w żadnym razie nie zrobiłbym nic, coby mogło panią do mnie zniechęcić. Przecie chciałbym móc spędzić z panią tak jeszcze niejedną godzinę. Obawiam się tylko, czy pani nie znudziła się?...
— O nie — zaprzeczyła poważnie. — Było mi przyjemniej, niż... niż... może trzeba. Dobranoc.
— Panno Magdaleno... — pochylił się i pocałował ją w rękę.
Stała przez chwilę z dłonią na klamce, wtem zaśmiała się i powiedziała:
— A że pan był dziś bardzo grzeczny... należy się panu nagroda.
Kończąc, wspięła się na palce i musnęła wargami jego policzek. Nim zdążył zorjentować się, już jej nie było.
Dotyk jej warg był lekki, przelotny, ledwie odczuwalny. Nie dał jednak Ksaweremu zasnąć niemal do świtu. Przewracał się z boku na bok, klnąc siebie za nieśmiałość i śmieszny brak wyrobienia. Przecie należało zatrzymać ją, albo w każdym razie pod byle pozorem pójść do jej kabiny. Tak ceckając się narazi się tylko na drwiny.
Wstał, zdjął z włosów siatkę, wytarł twarz i ręce kolońską wodą i wyjrzał na korytarz, zawrócił jednak, wy-