Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lepiej poznać. Bo, że się jej podobał, o tem nie mogło być dwuch zdań.
Nazajutrz lał deszcz.
Morze Północne było lekko sfalowane. Brózdy zielonawo-ołowianej wody biegły na spotkanie okrętu i rozcinały się na jego dziobie, by spłynąć bokami w gęstej, zdawałoby się, tłustej pianie. Fala jednak była zbyt niska, by rozkołysać potężny kadłub „Sarmatii“. Pasażerowie zrzadka przemykali pod daszkami, głównie jednak przepełniali salony i bary, gdzie panował teraz prawdziwy tłok.
Po wyjściu od fryzjera, gdzie dzięki sutym napiwkom udało mu się wywinąć od czekania w kolejce, Ksawery przedewszystkiem upolował stolik z dwoma fotelami na krytym pokładzie i tam kazał stewardowi przynieść cocktaile i owoce, potem zaś odszukał Nieczajównę. Właśnie kończyła śniadanie i bardzo szczerze ucieszyła się wiadomością o zarezerwowanym stoliku.
Ze swego miejsca widzieli morze i dość często mijające ich okręty.
Rozmawiali już jak dobrzy znajomi. Runicki, który zawsze lubił wyróżniać się pomysłami, chciał kazać, by tutaj podano im lunch, lecz Nieczajówna orzekła, że to nie wypada.
— Ludzie pomyślą Bóg wie co!
— A cóż nas obchodzi ta hołota — wzruszył ramionami. — Doprawdy, panno Magdaleno, panno Magdusiu, proszę mi pozwolić.
Jednak nie dała się przekonać i musieli zjeść lunch w sali przy różnych stołach. Ksawery nagradzał to sobie częstemi spojrzeniami w stronę Nieczajówny, co robił niemal ostentacyjnie na złość pani Znanieckiej, z którą pociął się znowu, właściwie mówiąc niepotrzebnie, bo