Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zawahała się, lecz gdy zaczął nalegać, zgodziła się.
Po chwili był już u niej. Ze skromnego neseseru wydobyła duże pudło pełne zdjęć. Niektóre znał już z ilustracyj, inne z natury: przedstawiały Nieczajównę w rozmaitych rolach w „Złotej Masce“.
Siedzieli obok siebie na kanapie. Wypity koniak i bliskośc tej młodej apetycznej dziewczyny musiały zrobić swoje. Ostrożnie wziął jej dłoń i zaczął głaskać. Zaśmiała się i cofnęła rękę, pokazując fotografję. Wówczas spróbował ją objąć.
— O nie, — zaprotestowała spokojnie, ale stanowczo.
— Cóż to pani przeszkadza? — udawał zdziwienie.
— Nie! Proszę wziąć rękę.
Nie zrobiła żadnego gestu, jednak w jej głosie było tyle nakazu, że cofnął się. Wówczas zaśmiała się i powiedziała:
— Będę pana bardzo lubiła, jeżeli zostanie pan takim, jakim ja sobie pana wyobrażałam.
— To znaczy jakim?
— Wierzę w pańską intuicję — spojrzała mu serdecznie w oczy.
Stanowczo ta Nieczajówna miała w sobie coś, co go brało. Nie umiał tego określić, ale czuł do niej nie tylko coraz silniejszy pociąg fizyczny, lecz i jakąś dotychczas nieznaną czułość, jaką się miewa czasem do dzieci!
A potem inaczej się z nią rozmawiało, inaczej niż z Mirą, inaczej niż z kobietami z jego środowiska, ale także nie tak, jak z aktorkami, których przecie znał sporo. Nie starała się go kokietować, ani mu czemkolwiek imponować. Nie wygłaszała przemądrzałych aforyzmów, ani nie wtrącała cytat z różnych książek. Przeciwnie. Z największem zainteresowaniem słuchała wszystkiego, co jej