Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No, wie pan, ja panu okazywałam? To już... to już...
— Bezczelność?...
— I wogóle pan wcale mi się nie podoba.
Ksawerego ogarnęło rozdrażnienie.
— W takim razie przepraszam. Pani pozwoli, że ją odprowadzę spowrotem.
— Dziękuję. Nie chcę.
— Dlaczego?
— Popiewsze, nic mnie tam nie ciągnie, a powtóre... powtóre, pan jest niegrzeczny.
Uchwycił jej rękę i pocałował kilka razy:
— Proszę wybaczyć. Nawet pani nie przypuszcza, jak bardzo pragnę pani towarzystwa. Myślałem o niem, jak o lekarstwie, jak o ratunku...
Powiedział to tak złamanym głosem i z tak smutnym wyrazem twarzy, że się zaniepokoiła:
— Czy panu coś się stało?... Może jakaś przykra wiadomość?...
— Tak, bardzo przykra — skłamał — otrzymałem depeszę radjową.
— Ktoś jest chory?... Czy o interesach!...
— Ach — machnął ręką — nie mówmy już o tem. W każdym razie bardzo jestem pani wdzięczny za życzliwość. Już sama obecność pani dodaje mi otuchy.
Spojrzała nań jakoś bardzo ciepło, a po chwili powiedziała:
— Może rzeczywiście pokazać panu te fotografje?...
— Och, bardzo proszę.
— Więc pan zaczeka w tym górnym salonie, a ja skoczę do kabiny i przyniosę.
— Poco? — zaoponował — tam tyle ludzi. Najlepiej chodźmy do pani.