Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

raczyła zwrócić uwagi na to, iż Ksawery poprostu zalewa się koniakiem.
Wstał od stołu wściekły i wyszedł na pokład. Po obu stronach cicho przesuwały się zielone brzegi. Tu i owdzie w mroku połyskiwały ostrzegawcze latarnie. Pod wpływem pochłoniętego alkoholu humor zaczął się poprawiać. Postanowił odszukać Nieczajównę.
Musiała jeszcze być na pokładzie. Znalazł ją wkrótce na tyle okrętu przy łodziach ratunkowych. Pod ich osłoną, zakryci od wiatru, siedzieli na ławkach czterej jacyś młodzi mężczyźni, a wśród nich ona. Albo należało zrezygnować, albo przyłączyć się do nich, na co najmniejszej nie miał ochoty, albo zdobyć się na tupet.
Wybrał to ostatnie i powiedział w półukłonie:
— Nareszcie panią znalazłem. Przypominam, że obiecała mi pani pokazać swoje fotografje. Zatem służę.
— Fotografje — odezwał się któryś z panów — a to i my z rozkoszą zobaczymy.
Runicki jednak bezceremonjalnie wziął Nieczajównę pod rękę i, rzuciwszy przez zęby: „panowie wybaczą“, skierował się do schodków.
Już zeszli na dół, gdy powiedziała zgorszona:
— Jak pan mógł tak skłamać! Przecie wcale panu nie obiecywałam!
— Nie wiem, jak mogłem, ale musiałem.
— Na drugi raz zaprzeczę: będzie pan skompromitowany.
— Napewno — skinął głową. — Napewno, jeżeli będzie pani wolała towarzystwo tamtych bubków.
— Pan musi być zarozumiały.
— Nie, ale nie trzeba było okazywać mi, że się pani podobam.
Oburzyła się szczerze: