Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nieniu pani Znanieckiej i dopiero, gdy zobaczył ją objuczoną pledami i widocznie zdążającą do leżaków, ucieszył się sukcesem planu: musiała widzieć ich roześmianych i zajętych sobą.
Wczesnym rankiem, kiedy wszystkie pokłady są zlewane wodą, szorowane i sprzątane, leżaki bywają zestawiane w wielkie sterty. Ksawery też, zerkając ukosem, widział wybornie, jak pani Znaniecka męczy się wyszukiwaniem swego. Udawał jednak w dalszym ciągu, że jest całkowicie zajęty swą towarzyszką.
— Dobrze jej tak — myślał — niech poczuje, jak to wygodnie bezemnie.
Po pewnym czasie zaproponował Nieczajównie spacer na dziób okrętu. Przechodząc obok pani Znanieckiej ukłonił się z przesadną grzecznością. Odpowiedziała mu nienaturalnym półuśmiechem, ku jego najwyższemu ukontentowaniu.
— Ma za swoje!
Całe przedpołudnie spędził z Nieczajówną, oprowadzając ją po okręcie i tłumacząc różne urządzenia.
— Pan jednak zna się na tem! — dziwiła się.
— O tak, trochę. Dość dużo podróżowałem okrętami. I to nie takiemi staremi skorupami, jak nasza „Sarmatia“, ale wielkiemi nowoczesnemi olbrzymami.
— A ja sądzę — mówiła Nieczajówna — że najciekawsza byłaby podróż najmniejszym stateczkiem. Naprzykład żaglowcem. Wyobrażam sobie, jak podczas burzy skacze taka łupinka na falach. Niczem piłka. To dopiero emocja.
— Zapewne — przytaknął — ale brak wygód...
— No, i morska choroba. Podobno im mniejszy okręt, tem o nią łatwiej. Czy to bardzo przykre?
Runicki zaśmiał się: