Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc, jednak są! O Boże!
— Chyba panu aż tak bardzo nie zależy na tem?
— Na czem?
— Na urodzie, no i na mojem zdaniu...
— Dla pani chciałbym być piękny — przymrużył oczy. Zmierzyła go wzrokiem i uśmiechnęła się:
— Jest pan niebrzydki.
— Dziękuję — ukłonił się szarmancko.
— Tylko dlaczego pan się tak czesze? Co do mnie obawiałabym się dotknąć pańskich włosów, by nie uszkodzić tej idealnej fryzury.
— Proszę. Niech pani je zburzy!
— O nie, straciłby pan przez to conajmniej pół godziny na uczesanie.
— Mówi to pani takim tonem, jakby dbanie o siebie uważała pani u mężczyzn za coś niepotrzebnego.
— Ale pan chyba uważa to za najpotrzebniejsze?
Zmieszał się troszkę:
— Umie pani mówić impertynencje.
— Ależ bynajmniej, nie chciałam panu powiedzieć nic przykrego.
— Czy rzeczywiście wyglądam na... gogusia?
Oburzyła się szczerze:
— Skądże! Jest pan chyba odrobinę próżny, i to wszystko.
— A pani jest najbardziej czarującą osobą, jaką widziałem.
— Nie wierzę.
— Słowo daję. I niech pani się nie dziwi, że płacę chlebem za kamień, tak celnie wymierzony do mego ogródka.
Runickiemu tak doskonale rozmawiało się z Nieczajówną, że zapomniał nawet o pierwotnym celu, o podraż-