Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A tu poznała mnie pani?
— Oczywiście!
Powiedziała to z takim akcentem, że aż się zarumieniła. Runicki dostrzegł to i odrazu poczuł większą pewność siebie. Jednocześnie doszedł do przekonania, że Nieczajówna o wiele awantażowniej wygląda zbliska, niż na scenie, i że jest bardzo miła.
— Jakaż szkoda — westchnął — że nie jadamy przy wspólnym stole. Pani ma miłe towarzystwo?
— Owszem.
— Ja nie. Nudzę się i obawiam się, że z nudów zacznę jeść tyle, że utyję. Rozmowy przy moim stole nie należą do zajmujących.
— Ja myślałam inaczej — zaśmiała się.
— Dlaczego?
— Robi pan wrażenie bardzo zajętego.
— Ja? — oburzył się — kim?
— No, nie tymi dwoma starszymi panami, ani tym oficerem marynarki...
— To lekarz okrętowy.
— Więc i nie lekarzem, ale tą piękną blondynką.
— Aż piękną? Czy to nie nadmiar uprzejmości z pani strony?
— Rzeczywiście, pan myśli zapewne o jej uszach?... Tak, ma zaduże i nieładne. Nogi też są cokolwieczek zaszczupłe, ale pozatem jest śliczna.
Runicki przypomniał sobie nogi i uszy pani Znanieckiej. Aż sam zdziwił się sobie, że dotychczas tego nie zauważył. Naprawdę to ją szpeciło.
— Ale pani ma wyrobioną spostrzegawczość — zauważył z uznaniem — strach mnie ogarnia na myśl, ile też defektów znajdzie pani we mnie?
— Sądzę, że niedużo.