Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie robię z tego panu zarzutu.
— Jednak pozwolę sobie zauważyć, — wycedził — że stan nerwów nie ma nic wspólnego ze zdrowiem.
— Szkoda — zaśmiała się.
— Dobranoc pani — ukłonił się sztywno.
— I panu życzę przyjemnego snu.
— O nie. Ja jeszcze wracam do baru. Zdaje się, że będę dziś pił przez całą noc.
Przyjrzała się mu z ironicznym błyskiem w oczach:
— Zdaje się, że chce mnie pan obciążyć odpowiedzialnością za ten... swój kaprys.
— Wybryk chciała pani powiedzieć?
— Więc dobrze, wybryk.
— Skądże mam obciążać panią?...
— Zdaje się, że uzurpuje pan sobie prawo wyłączności co do mego towarzystwa.
— Chcę je zdobyć — odpowiedział, robiąc ponurą minę.
— Niech się pan nie trudzi...
— Gdyż?... — podjął.
— Gdyż się nie opłaci.
— Zobaczymy.
— Pan zobaczy. Ja widzę to już teraz.
Czuł się obrażony i z trudem ukrywał złość. Chciał jednak powiedzieć jej coś przykrego, by chociaż w ten sposób zemścić się:
— Ha trudno — rozłożył ręce — głową muru nie przebiję.
— Właśnie — podchwyciła — od początku miałam takie wrażenie, że pan należy do typu ludzi czyhających na zdobycze... łatwe.
— Tak?... Nie powiem, żeby i pani zdobywanie względów doktora szło zbyt rudno.