Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nością, nie dlatego prowadzili i do śmierci prowadzić będą gospodarkę ekstensywną, że umieją przewidywać, tylko z powodu braku inicjatywy, braku aspiracyj, z powodu lenistwa, no, i prymitywnych potrzeb.
Łatwo im teraz krytykować. Ale, jakby wyglądało, gdyby nie popsuła się konjunktura?
— Teraz będą psy wieszać na mnie — gryzł się Ksawery. — Niech ich wszyscy djabli!
Ponieważ poprostu bał się jakiejkolwiek rozmowy na temat licytacji Wysokich Progów i głupich pytań na temat, co zamierza zrobić, od kilku tygodni unikał już sąsiadów i znajomych, naturalnie o tyle tylko, o ile to było możliwe.
I obecnie ta niechęć do spotkania kogokolwiek była powodem zrezygnowania z odwiedzania znajomych. Umyślnie na kolację wstąpił do niedużej restauracji, tuż przy bocznej ulicy, w przekonaniu, że nie zastanie tu nikogo.
To też cofnąłby się od drzwi, gdyby już nie było zapóźno: w sali, w samym środku, ucztowało towarzystwo, coś z siedmiu osób, sami znajomi.
Wejście Runickiego powitali głośnemi wiwatami.
— Wery! Patrzcie, Wery!
— Witaj, złotko! — krzyczał pan Trelicki.
— Cóż za dobre bogi przyniosły cię do nas?
— Przyjechałeś?
— Niech pan tu siada!
— Służba! Nakrycie!
— Gdzieś się podziewał, kuzynku? — zataczał się pan Runicki, jakiś podobno daleki krewny Ksawerego.
Zresztą wszyscy byli mocno pod gazem. Okazało się, że były to imieniny Franka Lupowskiego, który w do-