Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odczuwa się przy rozstaniu z ludźmi, z przedmiotami, ze ścianami, wśród których przeżyło się tyle dni, tyle tygodni, tyle miesięcy... Napewno nie znalazłaby w sobie dość mocy, gdyby nie pewność, że tam w Warszawie oczekuje niecierpliwie jej przyjazdu nowe życie, słoneczne, piękne i radosne: — szczęście. Jakże bardzo była tego pewna. Nigdy dotychczas nie szła ku swej przyszłości z taką wiarą. Bo wierzyła teraz nietylko w jego dobroć i mądrość, nietylko w jego miłość, lecz i w swoje ogromne uczucie, przepełniające każdą myśl bezgraniczną ufnością i pogodą. Teraz wiedziała, że poza granicą tych jej ostatnich wysiłków jest prawdziwe życie. Właśnie to życie, gdzie się kończy twarda konieczność walki, ustawiczna męczarnia przymusu, obowiązek wiecznego pogotowia, zdobywania, czujności, tam, w tym nowym świecie, pod jego opieką jakże odpocznie, ile ulgi zazna w rozprężeniu naciągniętych nerwów, w bezpieczeństwie i beztrosce...
— Przepraszam cię — rozległ się głos Ksawerego. — Widzę, że pakujesz rzeczy Tomka. Nie wyobrażasz chyba sobie, że pozwolę ci zabrać mojego syna.
Magda drgnęła i zmierzyła go nienawistnem spojrzeniem:
— Nie masz prawa dziecka zatrzymać — siliła się na spokój. — Każdy sąd mnie przyzna opiekę. Dziecko nie może zostać w domu ojca, który swojemi obyczajami...
— Szkoda czasu na próżne słowa — wzruszył ramionami. — Nie oddam Tomka.
— Co? — zbliżyła się doń z roziskrzonemi oczyma. — Chcesz popełnić i tę podłość?
— Nazywaj to, jak ci się podoba. Tomek tu zostanie. Jeżeli go naprawdę kochasz, nie możesz odjechać.
— Wery! — krzyknęła przerażona.