Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przepisać tę sumę na Tomka. Teraz jednak nie uważam za możliwe nawet dla mego dziecka przyjąć cokolwiek od człowieka, uważającego jego matkę za oszustkę.
— To są puste słowa — krzyknął Ksawery. — Doskonale wiesz, że tak nie myślę, że to tylko gorycz...
— Dlatego, proszę cię, Wery, przerwijmy tę rozmowę. Obawiam się, że twoja gorycz nie zadowoli się obelgami. Może jeszcze zechcesz mnie uderzyć?...
— Magduś! Magduś! — załamał ręce. — Co ty ze mną wyprawiasz! Co ja takiego zrobiłem, że się mścisz z taką zawziętością!? Magduś, no, przebacz mi, błagam cię, przebacz...
Chwycił jej ręce i całował gwałtownie. Z oczu kapały mu gęsto łzy, znacząc się ciemnemi plamami na szafirowej sukni Magdy.
— Widzisz, ja płaczę! Ja tak cierpię — mówił przerywanym głosem.
— Daj spokój — powiedziała. — Znam już te komedje i nie wzruszają mnie wcale.
— Pomyśl, co ja pocznę bez ciebie!
— Och, o to jestem spokojna.
— Tak?!... Tak?!... Palnę sobie w łeb! Daję ci na to...
— Wiem — przerwała. — Słowo honoru.
Z całej siły uderzył pięścią w biureczko:
— Nie pozwalam ci drwić z mego honoru! Nie pozwalam! Słyszysz!... Ty, jako córka rzeźnika, nie masz pojęcia, co to jest honor! Wypraszam sobie!
Podniecał się własnemi słowami i krzyczał coraz głośniej, wymachując nad nią rękami. Magda wstała i wyciągnęła rękę w kierunku drzwi:
— Proszę wyjść — powiedziała cicho, lecz takim tonem, że Ksawery uspokoił się natychmiast.