Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ksawery, spoczątku speszony i zaniepokojony, nabrał lepszej myśli. Nie wątpił, że Magdzie doniesiono o wszystkiem. Wahał się, czy nie pójść na jej poszukiwania, zastanawiał się nad tem, jak należy się tłumaczyć, jak usprawiedliwiać, jak prosić o przebaczenie.
Głupio się stało. Wszystkiemu była winna ta nieobliczalna Bożenka, ale ostatecznie... stało się i nic na to nie pomoże.
— Jakoś się to załatwi — odkładał wszystko na później.
Tymczasem tańczył i pił, ile wlazło, by dodać sobie otuchy, lecz jak na złość upić się nie mógł. Wreszcie zdołał zbagatelizować dla siebie całe zajście. W dalszym ciągu było mu przykro, zdawał sobie sprawę, że skrzywdził Magdę, że ją może obraził. Więc, przeprosi — cóż więcej może zrobić?
Nie przewidywał żadnych poważniejszych konsekwencyj. Może przez kilka dni nie zechce z nim rozmawiać, może zrobi publiczną awanturę Bożence (ta swoją drogą zasłużyła na to!), może nawymyśla przy gościach i jemu.
— Trudno — myślał. — Palnąłem głupstwo, trzeba odcierpieć.
Ani przez chwilę nie wyobrażał sobie, by Magda miała powziąć jakieś bardziej stanowcze zamiary. Jednakże, gdy około dziesiątej zjawiła się w drzwiach balowej sali, zaniepokoił się. Wyglądała dziwnie spokojna, a nawet zadowolona.
Znakiem ręki zatrzymała orkiestrę i czystym mocnym głosem zawołała:
— Proszę państwa na śniadanie!...
W jadalni urządzono bufet na stojąco. Zimne mięsa, przekąski, bigos, jajecznica na boczku i temu podob-