Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

było wierzyć własnym uszom, jakże się to wszystko mogło stać? jakże on... on właśnie mógł ją pokochać!... On, który zdawał się nieosiągalnym, niedoścignionym... On, ten najdroższy, ten jedyny człowiek... Czemże zasłużyła na tak przerażająco wielkie szczęście, którego niepodobna ogarnąć myślą, zrozumieniem...
— O tak, tak — zanosiła się łkaniem. — Jest Bóg, wielki i dobry, i tak miłosierny dla mnie nędznej, dla mnie grzesznej.... Boże! Boże!... Dziękuję ci, dziękuję...
Napółprzytomna w nagłym porywie rzuciła się na kolana przed Raszewskim, przywarła do jego nóg, całowała ręce, usiłujące ją podnieść. Nie wiedziała co robi, ogarnęło ją jakieś nieznane szalone pragnienie wdzięczności, zatracenia się w dziękczynnej ekstazie, w rozedrganej najgłębszemi dźwiękami tryumfalnej modlitwie.
Raszewski z trudem rozplótł jej ręce i podniósł by mocno objąć ramionami trzęsącą się, rozszlochaną, nieprzytomną.
Za oknami wstawał późny, jesienny świt. Niebo na wschodzie zaróżowiło się i stopniowo przechodziło w żywą ognistą purpurę. Z dołu dobiegały dźwięki orkiestry, jedna po drugiej zmieniały melodje. Kolorowe światło ampli nikło i roztapiało się w pierwszych promieniach słońca. Ale Magda i Raszewski nic nie słyszeli i nic nie widzieli tylko swoje słowa i swoje oczy, pełne szczęścia.
Długa nieobecność Magdy nadole zwróciła powszechną uwagę. Mówiono już o tem prawie głośno, spodziewając się skandalu. Nie psuło to jednak zabawy. Przeciwnie. Dobre humory, podniecone oczekiwaniem sensacji, sprawiły, że wciąż odkładano białego mazura. Tylko nieliczni goście z bliższego sąsiedztwa odjechali do domu.