Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ne rzeczy zapijano gorącym barszczem i grzanem piwem.
Ksawery, przechodząc przez hall, zobaczył matkę, usiłującą zatrzymać Janka Raszewskiego. Janek był w podrożnym płaszczu, a służba znosiła jego walizy.
— Wery! Może ty mu przemówisz do rozsądku! — zawołała pani Aldona.
— Dlaczego wyjeżdżasz? — zwrócił się do Raszewskiego Ksawery — otrzymałeś może jaką depeszę?
Raszewski zdawał się nie spostrzegać go wcale:
— Bardzo ci dziękuję, Donatko, za gościnę. Muszę jechać.
— Ależ Janku — zastąpił mu drogę Ksawery.
— Zostańże — nalegała pani Aldona.
— Naprawdę nie mogę — sucho odpowiedział Raszewski i ucałował rękę pani Aldony. — Jutro ci napiszę.
— Obraziłeś się o coś, Janku?... — chciał go poufale wziąć pod rękę Ksawery.
— Wybacz — odsunął go. — Bardzo śpieszę...
Jeszcze kilka osób zatrzymało się w hallu. Raszewski wyminął stojącego na drodze Ksawerego i wyszedł. Po chwili jego samochód zniknął w grabowej alei.
— Oszalał! — wybuchnęła pani Aldona.
— Może ojciec zrobił mu jaką przykrość? — starał się odgadnąć Ksawery. — Ale dlaczego nie pożegnał się ze mną?
Ani mu do głowy nie przyszło, by wyjazd Raszewskiego łączył się w jakikolwiek sposób z tamtą sprawą.
Tymczasem kończyło się śniadanie, i orkiestra zagrała białego mazura. W godzinę później gości na dole już nie było. Jedni odjechali, inni poszli spać do gościnnych pokojów.
Magda nie odczuwała zmęczenia. Wzięła kąpiel, przebrała się, wydała dyspozycje służbie, codziennym zwy-