Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Moja kochana Magduś — mówiła półgłosem — moja droga! Chcę ci powiedzieć, jak bardzo cię podziwiam. Naprawdę jesteś wyjątkowa! Wyjątkowa!
Magda szeroko otworzyła oczy:
— Nie rozumiem, Kasiu, o co chodzi?
Panna Rżewska pociągnęła ją w stronę kominka:
— No, okazałaś tyle spokoju! Inna na twojem miejscu wywołałaby piekielną awanturę! Nawet ja, daję ci słowo. A ty ani słówka tej rozwydrzonej gęsi nie powiedziałaś! Naprawdę...
— Ale komu? O co chodzi?... — przerwała Magda.
Kasia spuściła oczy:
— No, możesz nie robić przedemną tajemnicy. Prawie wszyscy o tem mówią...
— O czem?...
— No, Magduś, kochanie! Przecie sześć osób widziało, na własne oczy widziało. To oburzające, przyznaję, to jest wstrętne nawet. Nie dziwiłabym się może Ksaweremu... O nie, nie myśl, że chcę go bronić, albo usprawiedliwiać. Popełnił świństwo! I co za nieostrożność! Nawet drzwi od łazienki nie zamknął! Wprawdzie był mocno zawiany...
Magda zmarszczyła brwi:
— Słuchaj, Kasiu, o niczem nie wiem! Powiedz wyraźnie.
— Jakto, nie wiesz?... Nikt ci nie powiedział?... Ach tak, to dlatego jeszcze nie wypędziłaś z domu tej dziwki!? To bezczelność, żeby w twojej własnej sypialni, na twojem łóżku!...
Magda zbladła: