Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tego samego wykute zostało żelaza. Jest jakaś tajemnica w tem, że nie zrywa się ta więź, choćby przyszły lata najgorszego urodzaju, że tak, jak wierzy Raszewski, przetrwa i zginąć nie może...
— Czemże ja jestem w tym łańcuchu? — ze smutkiem myślała Magda. — Jakimś epizodem, nic nie znaczącym, jakiemś zbędnem upiększeniem, niecenioną ozdobą i chwilowym dodatkiem... I dlaczego?...
Tu przypomniały się jej słowa ojca, tu zrozumiała jego ból. Tego właśnie nie umiał przebaczyć synowi, że zerwał łańcuch, że poszedł wbok, że nie stanie przy warsztacie ojca, dziada i pradziada. Więc to jednak jest ważne?... Więc jednak ma jakąś cenę dla człowieka ta przeszłość, z którą napozór nic go nie wiąże?...
A szczęście osobiste, a własna wartość człowieka?... Nie, to jest niemożliwe! Niemożliwe!
W Magdzie buntowało się jej poczucie prawa do swego własnego szczęścia. Czyż nie było tysiąca, miljona wypadków, że jedno ogniwo odrywało się od łańcucha? Czy koniecznie musiało uledz zagładzie, zginąć, zaprzepaścić się, zmarnować?... Nie, postokroć nie!...
Melodja rozgrzewała się, rytm tętnił gwałtownie, tańcząca para wirowała w zawrotnem tempie.
— Nieprawda — przekonywała siebie Magda. — Nieprawda. Nie dlatego jestem taka nieszczęśliwa. A wszystko nie ma żadnego znaczenia, tylko szczęście! Drzewo jest skazane na życie tam, gdzie zostało zasadzone. Nawet pies ma prawo uciec tam, gdzie mu będzie lepiej...
Na ramieniu uczuła dotyk czyjejś zimnej ręki. Drgnęła i mimowoli cofnęła się. Tuż za nią stała Kasia Rżewska i uśmiechnęła się z tą swoją nieszczerą serdecznością: