Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kluczam tego rodzaju wybryki pod jednym dachem. I ostrzegam cię, że tego już nie umiałabym tolerować!
— Przepraszam cię — skłonił się sztywno. — Nie miałem zamiaru ci zaimponować, ani dotknąć twego wyrafinowanego poczucia taktu, którego skromne wychowanie nie umiało mnie nauczyć.
Chciał wyjść, lecz go zatrzymała:
— Coś przez to chciał powiedzieć? — zapytała z roziskrzonym wzrokiem.
— To, że moi rodzice źle mnie wychowali.
— Masz rację. Bardzo źle — odpowiedziała już spokojnie — Bo jeżeli pozwalasz sobie wobec słabej i chorej kobiety, wobec kobiety, którą rzekomo kochasz, na tak szydercze aluzje...
Zmieszał się i zbliżył do łóżka:
— Ależ Magduś, ja żadnych aluzyj...
— Znęcaj się, znęcaj się razem ze wszystkimi nademną — mówiła przerywanym głosem — Wytykaj, wyszydzaj moje pochodzenie... To bardzo rycerskie, bardzo szlachetne...
Rzucił się przed nią na kolana, przepraszał i przysięgał naprzemian, całował jej ręce i nogi, zapewniał, że ani mu w głowie coś podobnego postało, a w chwilę potem, że jest łajdakiem i ostatnim chamem, że wstyd mu samego siebie.
Rorzewniał się, jak zwykle, łzy, spływając po twarzy, zwilżały uczernione wąsy i farba się rozmazywała, a włosy sterczały zburzone kosmykami na wszystkie strony.
Potem na pół godziny zasiadał przed lustrem i Magda musiała pomagać mu w doprowadzeniu przedziałka do poprzedniej nieskazitelności.
Po każdej podobnej scenie manifestacyjnie przez kil-