Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lepszym dowodem, jak bezsilna jest wszelka niechęć wobec niej.
— Nie tak bardzo bezsilna — wzdychała.
— Bezsilna, gdyż kuzynka ma dość poczucia własnej wartości, by stanąć ponadtem.
— Nie wiem — potrząsała głową — Ja nie potrafię jednak tak gardzić nimi wszystkimi, jak...
— Jak kto?...
— Jak oni mną gardzą — dokończyła i przygryzła wargi.
Pan Raszewski poruszył się na krześle:
— Nie wierzę, by tak być mogło. To jest nieprawdopodobne... A zresztą... Gdyby nawet tak było, czyż dosięgłoby to bodaj... bodaj... nóg pani?
— Dosięga... O tak, dosięga!... Bo zacóżbym ich nienawidziła?...
Powiedziała to cicho, bardzo cicho, ale z takim błyskiem w oczach, że pan Jan umilkł na chwilę.
— Kogo pani tak nienawidzi, kuzynko? — zapytał po chwili.
— O, czyż pan nie wie? Czy pan nie rozumie?... Ich wszystkich. Tych ludzi, którzy uważają się za uprawnionych do patrzenia na mnie z wysokości... swoich drzew genealogicznych dlatego, że jestem córką... Pan tego może nie wie, że jestem córką rzeźnika?... Tak!... Mój ojciec ma do dziś dnia jatkę na Tamce. Jatkę, w której ja pracowałam...
Spojrzał jej prosto w oczy:
— Wiem o tem.
— Czyż to jest taką hańbą?... Czy naprawdę jestem ulepiona z innej gliny?... Czy i memu dziecku każą, gdy dorośnie, pogardzać mną, rodzoną matką?...
Raszewski uśmiechnął się: