Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wień. Czuła, że postępuje głupio, że niepotrzebnie narobiła tyle zamieszania i awantur, że jest to histerja, którą musi opanować. Chciała być taką, jak panna Klementyna, chciała samą siebie upewnić, że nie jest tu przybłędą, lecz panią. Że jej rola w Wysokich Progach to nietylko rola wołu roboczego, że nie pozwoli się zepchnąć do takiej żałosnej i sromotnej pozycji, jak pani Halina w Radzieńcu.
I wszystko to jakoś źle wychodziło.
— Boże, Boże — płakała. — Nie chcę już tego wszystkiego. Rzucę to i znowu będę zarabiać na siebie, albo przebłagam ojca, by mnie wziął do domu, do pracy w jatce...
Słyszała kilkakrotnie pukania do drzwi kancelarji, lecz nie reagowała na to. Otworzyła dopiero, gdy usłyszała zaniepokojony i błagalny głos Ksawerego.
Musieli go ściągnąć z pola, bo jeszcze nie było dwunastej.
— Żoneczko moja, najdroższa — wpadł przestraszony i porwał ją w ramiona. — Czego płaczesz?... Czego? Kto cię skrzywdził?... Powiedz, a ja ich wszystkich...
Musiała go uspokajać i zapewnić, że nikt jej nic złego nie zrobił.
— Poprostu jestem zdenerwowana, bardzo zdenerwowana, i to wszystko.
Wydał się jej jeszcze bardziej dziecinny i bezradny. Cóż przyszłoby jej z wyznania mu swoich obaw, niepokojów i smutków. Nie potrafiłby niczego zrozumieć, ani nic pomóc. Jego reakcje nie wychodziły poza obręb natychmiastowych wybuchów, gróźb, mściwości, która już po paru godzinach rozpływała się w refleksjach. A przedewszystkiem nie potrafiłby zmienić siebie, zmienić tego, że wskutek miękkości jego charakteru nie miała się