Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na kim oprzeć, nie miała komu zaufać. Mogła wierzyć tylko we własne siły. To było zupełnie inaczej, niż kiedyś w domu: właśnie ojciec stał w środku jej życia, jak granitowa kolumna, jak skała. Nie zawsze przyjazna, ale pewna, o niewzruszonej tożsamości. We wszelkich rachubach, przewidywaniach, zamiarach trzeba było z tem się przedewszystkiem liczyć, ale przynajmniej wiedziało się, czemu i dlaczego.
Panna Klementyna Holimowska z Radzieńca też była taka, jaką należy być, należy umieć być zwłaszcza wśród tych ludzi...
Pogładziła Ksawerego po włosach i uśmiechnęła się:
— Jesteś dobry dla mnie, Wery, bardzo dobry...
— Przecież kocham cię, kocham, jak długo dotąd nie kochałem...
Miał w oczach łzy. O ileż wolałby nawet gniew. Czemu wszystko, co najlepsze w tym człowieku, musi przejawiać się słabością?...
Tegoż wieczora dał nowy dowód tej słabości: zaczął mówić o wydalonym przez nią lokaju. I nie zdobył się na męskie postawienie sprawy: Chcę, by został. Nie. Nie stać go było na to. Chciał dyplomatycznie wpłynąć na zmianę decyzji Magdy, podsuwał preteksty, któremi taką zmianę mogłaby upozorować. Dla niego zawsze ważniejsze od istoty rzeczy było to, jak ta rzecz nazewnątrz wyglądała.
Kwestja pozostawienia Leona była dla Magdy prawie obojętna. Jednak nie ustąpiła. Dla zasady. W duchu potępiała siebie za ranne awantury i postanowiła mocniej trzymać się w garści, ale nie cofnąć się ani o krok z wybranej drogi.
Dlatego przez szereg dni unikała dawnej poufałości