Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Halinę. No, nie zazdroszczę jej losu. Cóż z tego, że żydówka! To jej miljony były dobre, a teraz...
— Magduś! Błagam, ciszej! — jęknął Ksawery.
Ponieważ Magda nie zwracała na to uwagi, zaczął chrząkać, mruczeć i pokaszliwać, by zagłuszyć jej słowa, co skolei jeszcze bardziej ją zirytowało.
— Zawsze robisz tajemnice z tego, o czem i tak wszyscy wiedzą — zawołała.
Zrozpaczony zacisnął zęby i odwrócił głowę. Magda też umilkła i dojechali do domu w ponurym nastroju. Przez cały wieczór nie zamienili słowa, nazajutrz Ksawery wyjechał w pole bez śniadania.
Wszystko to wpłynęło fatalnie na usposobienie Magdy. Wyobraźnia już jej podsuwała zerwanie, rozwód, wyjazd z Wysokich Progów, lecz naprzekór wyobraźni zawzięła się:
— Zobaczymy!
Pani Aldona, letnicy, rezydenci i służba patrzyli na nią w zdumieniu. Zmieniała się z dnia na dzień. Stała się nagle surowa, wyniosła i apodyktyczna. Za byle uchybienia zwymyślała kucharza, staremu Leonowi oświadczyła, że od pierwszego może poszukać sobie innej służby, pani Aldonie, która próbowała się za nim wstawić, zrobiła awanturę.
— Co ci się stało, kochanie moje?... Przecież nie można za taki drobiazg wyrzucać człowieka, który od tylu lat...
— Można i wyrzucę go.
— Ależ ja się na to nigdy nie zgodzę! — wybuchła pani Aldona.
— Przepraszam mamę, czy ja tu jestem panią domu, czy nie?