Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pożegnania. Ksawery, czerwony i zdenerwowany, robił dobrą minę. Pan Tomasz obojętnie manipulował monoklem.
Wtem odezwała się nieśmiało pani Halina:
— A możebyście... może zostalibyście na podwieczorku?...
Wszyscy spojrzeli na nią, zdumieni tym przejawem odwagi, a panna Klementyna powiedziała:
— Naturalnie, jeżeli nie śpieszycie do domu...
— Bardzo dziękuję cioci — zapewnił Ksawery — ale musimy koniecznie jechać.
— Przyjedzie pani? — zapytała panna Klementyna, żegnając się z Magdą.
— Jeżeli pani pozwoli...
— Proszę.
Do przedpokoju nikt ich nie odprowadził. Wyszli prędko i zajęli miejsce w powozie. Gdy konie ruszyły i minęły bramę, Ksawery zdjął kapelusz i wytarł chusteczką czoło:
— Nie, Magduś — powiedział zmęczonym głosem — to było całkiem niepotrzebne.
— Co? — zapytała spokojnie.
— Jakto co? Zachowałaś się tak wojowniczo, jakby zależało ci na tem, by do reszty popsuć moje stosunki z Radzieńcem.
— Ach, Wery, więc miałam słuchać tych uszczypliwości i może jeszcze uśmiechać się słodko?... Wiesz!... Mówiła do mnie, jak do jakiejś służącej...
— Ciszej — ścisnął ją za przegub ręki — stangret słyszy.
Ale Magda była wzburzona:
— Serce się krajało, gdy się widziało tę biedną panią