Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na Klementyna. Tę Magda poznałaby sama odrazu. Była bardzo podobna do pani Aldony, tylko jeszcze wyższa i jeszcze tęższa od niej. Tylko głos i sposób mówienia miały całkiem różny. Panna Klementyna cedziła słowa z jakimś kamiennym spokojem, jakby czytała patetyczne kazanie, lub recytowała zdania, od dawna nauczone napamieć. Na pierwszy już rzut oka nie trudno było stwierdzić, że pogłoski o jej despotyzmie i surowości w najmniejszym stopniu nie zawierają przesady. Wyniosłość, pewność siebie i duma biły z jej twarzy, rękę wyciągnęła do Magdy w taki sposób, że niepodobna było tej ręki nie pocałować.
Podczas, gdy pani Halina, usiadłszy skromnie w kąciku wielkiej kanapy, wciąż milczała, rzucając nieśmiałe spojrzenia, to na męża, to na gości, panna Klementyna zaczęła od zgromienia siostrzeńca:
— Mój drogi, nie byłeś łaskaw spełnić swojej obietnicy. Miałam nieostrożność pożyczenia twojej kochanej matce wzorów do haftu, ale sądziłam, że skoro ona w dalszym ciągu jest niedostatecznie poczytalna, przynajmniej ty dopilnujesz, by przedmioty pożyczone zostały mi na czas zwrócone, jak to obiecałeś. Widocznie jednak odziedziczyłeś po swojej matce systematyczność godną pożałowania. Ponieważ tedy nie chciałabym zwracać się do policji, bądź łaskaw zająć się osobiście tą sprawą.
— Jeżeli pani pozwoli — odezwała się Magda — zaraz jutro odszukam u mamy te wzory i odeślę.
— Dziękuję pani, moje dziecko, ale to obowiązek pani męża. Między nami mówiąc, dziwię się pani, że może pani wytrzymać w tym domu warjatów...
— Zostaw to — skrzywił się pan Tomasz.
— Ależ tak — oburzyła się — w domu wariatów. Mo-