Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jących dochodach, lecz i podziwie Ksawerego, który nie znajdował wprost słów zachwytu dla „swojej jasnej pani.“
— Cudo ty moje — całował ją po rękach — jakiż ja skarb w tobie znalazłem.
— No, nie przesadzaj — rumieniła się.
— Powiadam ci, że wszyscy sąsiedzi będą mi ciebie zazdrościć. Niema takiej drugiej pani.
— No, no, — reflektowała go. — Weź choćby twoją kuzynkę, Jankę Runicką z Zalotów.
— No tak — krzywił się — ale ona nic pozatem nie widzi w życiu.
— A ja? — zapytywała ze smutnym uśmiechem.
— Ty? — oburzał się — ty masz mnie, który cię uwielbia, który przez ciebie i dla ciebie jest szczęśliwy.
— Naprawdę, Wery? — pytała drżącym głosem.
— Jakże możesz wątpić!
— Zbrzydłam — uśmiechała się — patrz, cera mi się popsuła, i włosy ściemniały, i ręce zrobiły się szorstkie.
— Nie, nieprawda — porywał ją na ręce — jesteś najpiękniejsza, najcudowniejsza, jedyna.
I wylew czułości kończył się gorącemi uściskami, a później rozkoszną, półprzytomną nocą, której ujemną stroną było to, że wykradała za słodką wprawdzie cenę, ale wykradała kilka godzin tak niezbędnego odpoczynku.
Ksawery dotrzymał przyrzeczenia i do rozmowy o Bończy nie wracał. Jednak ilekroć ktokolwiek napomknął paru słowami i teatrze, stawał się pochmurny i znikał na resztę dnia z pałacu. Gdy go później pytała, gdzie był, zbywał ją zdawkowemi informacjami:
— Miałem interes w Grójcu.