Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tak wyglądały Zaloty, gdy w upalne niedzielne popołudnie młodzi państwo Runiccy przyjechali tu z pierwszą wizytą.
Magda oczom nie chciała wierzyć. Słysząc tyle o gospodarstwie stryja Marka, wiedząc, że „na pieniądzach siedzi“, pojąć nie mogła, by ten zapuszczony dwór mógł być jego własną siedzibą. Wogóle poza Wysokiemi Progami nie widziała jeszcze ani jednej siedziby ziemiańskiej i nie wyobrażała sobie, by tak to mogło wyglądać.
Nie zastali nikogo. Bosa dziewucha, z kosmykami żółtych włosów, wymykającemi się spod kwiecistej chustki, przyjęła ich na progu oświadczeniem, że „jaśnie pana tylko patrzeć“, bo pojechał na grochy, a jaśnie panienki „to w sadzie, czy w lesie, rozmaicie i kto ich wie“.
Wobec tego Ksawery kazał stangretowi nie wyprzęgać, podjechać w cień i czekać, tymczasem zaś pokazywał Magdzie stryjowskie gospodarstwo. Pokazywał z dumą, widząc jej rozczarowanie:
— Co, Magduś, nie wszędzie jest tak, jak u nas? — pytał ukontentowany.
— Ależ tu całkiem, jak u biednego chłopa!
— Brak potrzeb kulturalnych.
— Zdumiewające.
— Czy ty wiesz, Magduś, że tu nietylko elektryczności, ale nawet łazienki w całym domu niema!
— Więc w czemże się myją?
Zaśmiał się:
— W razie ostatecznej potrzeby w balji.
— Żartujesz?!
— Broń Boże. W balji, w cebrzykach. Latem kąpią się w tem jeziorku, coś je widziała przed lasem. A potem tutaj nie zabawimy długo, bo oni z kurami spać idą.