Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ko i sprawnie robiła manicure. Właśnie operacja była skończona, gdy wpadł boy:
— Wysokie Progi, panie dziedzicu. Czy pan dziedzic rozkaże przełączyć do kabiny?
— Nie, nie trzeba, pomówię z recepcji.
Nie spiesząc się zbytnio, by nie posądzono go o obawę zapłacenia za kilka zmarnowanych minut połączenia telefonicznego, uregulował należność, zostawił resztę na kontuarze kasy dla pana Ryszarda i, żegnany „uszanowaniami“ całego personelu, poszedł do portjerni. Zawsze z domem stąd rozmawiał. Popierwsze, przy służbie mówił po francusku (chociaż służba hotelowa wybornie znała ten język), ale swego akcentu nie miał się co wstydzić. Mówił jak rodowity Paryżanin. Powtóre, umiał w ten sposób pokierować rozmową, by nikt obecny z jego odpowiedzi nie mógł się zorjentować w temacie.
Tym razem wyjątkowo trudno było wytłómaczyć matce tak spreparowanemi zdaniami, że niema żadnej nadziei, że Towarzystwo na dalsze ustępstwa nie pójdzie i że licytacja jest nieunikniona. Jak na złość matka była tego dnia wyjątkowo niepojętna. Gdy wreszcie zrozumiała, krzyknęła na całe gardło:
— To znaczy, że pójdziemy z torbami!
I krzyknęła tak głośno, że Runicki musiał zakaszleć się, by portjer tego horendum nie usłyszał. Potem zaczęła biadać i rozczulać się nad synem.
— Jak ty, biedaku, musisz się tem denerwować! No, nie przejmuj się, proszę. Zabaw się, rozerwij się, moje ty życie.
Próbował jeszcze wyłożyć matce, by pojechała do wuja Tomasza i postarała się wycisnąć zeń potrzebne