Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I cóż z tego? Nie da córce nic i zresztą nie przyjąłbym rzeźnickich pieniędzy.
— Nie, to nie do wiary, nie do wiary — pani Aldona chwyciła się za głowę. — Więc cóż z nami będzie? Oddałam ci wszystko, co mi jeszcze zostało. O, Boże, jakaż ja byłam głupia! Moje brylanty!
Ciężko opadła na fotel i wybuchnęła płaczem. Ksawery, sam roztrzęsiony nerwowo, nie próbował jej pocieszać.
Nie wzruszył się jednak wcale łzami matki, a przynajmnie nie o tyle, by mogło to wpłynąć na zmianę jego postanowień.
Po pewnym czasie pani Aldona wytarła oczy, zapudrowała nos i powiedziała:
— Z drugiej strony nie mam prawa wymagać od ciebie, byś myślał o mnie i twoim biednym ojcu.
— Ależ myślę, mamo! — rozgniewał się.
— Tak. Myślisz, że jesteśmy dostatecznie starzy i niepotrzebni, by iść pod kościół z pudełkiem od sardynek.
— Bynajmniej, mamo. Masz najlepszy dowód, że licytacja jest odłożona. A jeśli wszystko ułoży się dobrze, zdołamy utrzymać się przy Wysokich Progach.
— Daj spokój żartom — przerwała pani Aldona.
— To nie są żarty. Mama nawet nie wyobraża sobie, jaki to skarb moja Magda. Ona potrafi...
— Przestań. Jest ładna i młoda. Ale to wszystko.
— Myli się mama. Magda świetnie zna się na interesach. Jeżeli udało mi się ułożyć z bankami, to dzięki jej stosunkom.
— Wiesz! — zaśmiała się ironicznie — tem mógłbyś się pochwalić. Stosunki aktorki...
— Mamo! — warknął.