Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzy serca.djvu/322

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

A przyznam się panu, że i ja nie jestem usposobiona teraz do oglądania arcydzieł tego nieszczęsnego pacykarza.
Zdjął kapelusz. Podała mu rękę:
— Do widzenia.
— Jeszcze raz przepraszam panią.
— Nie ma za co — przytrzymała jego dłoń. — Ale mam pewien projekt. Niech pan odprowadzi mnie i zostanie u mnie na herbacie. Nie zmuszam i nawet nie namawiam, jeżeli nie leży to w pańskim nastroju... Ale zdaje mi się, że nie zmęczy pana moja obecność. Porozmawiamy...
— Bardzo pani dziękuję — zaczął — ale nie sądzę, bym potrafił być zabawny.
— Zawsze lubię pana towarzystwo. Przecież oboje nic nie mamy do roboty. Chodźmy.
Zawrócili w stronę domu Jolanty. Nie mówili wiele. Gdy znaleźli się w pracowni, odezwała się:
— Mam dla pana zajęcie. Niech pan rozpali ogień na kominku, a ja tymczasem przygotuję herbatę.
Krzątała się w sąsiednim pokoju. Wkrótce przysunęła do kominka niski stolik i ustawiła na nim dwa nakrycia.
— Będziemy mieli prawie małżeńską kolację — zażartowała. — Skromnie i w złych humorach. Wie pan co?... Napijemy się czegoś mocniejszego. Obojgu nam dobrze to zrobi.
— Z przyjemnością, proszę pani.
Przy czwartym, czy piątym kieliszku, Jolanta powiedziała:
— Niech pan ją ratuje.
Drgnął i zmarszczył brwi:
— Ja?... Dlaczego ja?...
— Bo pan ją kocha.
Zrobił ręką taki ruch, jakby chciał zaprzeczyć, lecz nie powiedział ani słowa. Odezwał się po dłuższym dopiero milczeniu:
— Czy pani pozwoliłaby wtrącać się do swego życia każdemu, kto w pani się kocha?
— Źle pan stawia kwestię.
— Nie. Stawiam ją zupełnie trzeźwo. Jednostronne uczucia nie dają żadnego tytułu, żadnego prawa do jakiejkolwiek interwencji.