Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzy serca.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dziękuję pani. Z przyjemnością któregoś dnia skorzystam z łaskawego zaproszenia.
Przy drzwiach gabinetu zatrzymała go Jolanta:
— Chciałabym dokończyć naszą rozmowę. Ale pan już wychodzi?
— Tak, proszę pani.
— Szkoda. Ale może pan wpadnie do mojej pracowni. Powiedzmy jutro?... Pomówimy przy dobrym koniaku. Koniak jest naprawdę dobry. Widzi pan, starzejące się kobiety muszą już takimi smakołykami ściągać do siebie młodych mężczyzn jeżeli mają ochotę z nimi porozmawiać.
— Wobec tego jestem pewien, że koniak będzie fatalny — zaśmiał się szczerze.
— Ale u pani to nie jest dymna zasłona skromności, tylko poławianie komplimentów.
— Czyż żałuje pan kobietom tych tanich błyskotek, które tak lubią?
— Nie daję ich nigdy kobietom, którym należą się prawdziwe klejnoty.
— Widzę, że zdolny pan jest do nadmiernej hojności.
— Przede wszystkim do bezinteresownej — podkreślił.
Przyjęła ten akcent wybuchem śmiechu:
— Ależ może pan być spokojny! Nie zamierzam pana uwodzić!
— Byłbym śmiałkiem, gdybym na to liczył.
— Świetnie się z panem rozmawia. Ma pan wrodzone wyczucie dialogu.
Spojrzał na nią z zaciekawieniem:
— Serio pani jest tego zdania?
— Znowu dymna zasłona? — odpowiedziała pytaniem.
— Ależ bynajmniej. To szczera wdzięczność.
— No więc niech jej pan da wyraz odwiedzinami samotnej malarki. Jeżeli pan obawia się samotności, proszę przyjść o pierwszej. O tej godzinie spotka pan u mnie swoją kuzynkę, która mi pozuje.
— Będę na pewno.
— Mój adres znajdzie pan w katalogu telefonicznym. Do widzenia.