Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzy serca.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szy czas, ale teraz już czuję się dobrze. Bawił pan zdaje się w Ameryce?
— Tak, ale niezbyt długo. Najdłużej siedziałem w Paryżu i w Londynie.
Weszła Kate. Wstał i pocałowawszy jej rękę, powiedział
— Cieszę się, że mogę pani złożyć życzenia i że widzę panią zdrową.
— Dziękuję panu za pamięć i za śliczne kwiaty — odpowiedziała.
Rozejrzał się po pokoju zastawionym koszami i wazonami pełnymi kwiatów.
— Widzę, że utonęły w istnej powodzi.
Gogo chrząknął:
— Mamy tu sporo przyjaciół. Ten duży kosz jest od Julka Załuckiego, tego z Horania, to od barona Irwinga, to od Józka Czumskiego z Białocic, to od tego sławnego powieściopisarza Adama Polaskiego, te róże od znanego poety Strąkowskiego, a tamte w kącie od Kuczymińskiego, czy od Chochli? Kate, bo już nie pamiętam?
— Nie, to od Maryni — odpowiedziała i dodała wyjaśniająco dla Tynieckiego: — Marynia to nasza służąca.
Przez twarz Tynieckiego przebiegł ledwie dostrzegalny uśmiech.
— A czy pamięta pani te laurki, które co roku w dniu pani imienin składały pani dzieci ze szkółki w Prudach? — zapytał.
— Ach, oczywiście — ożywiła się Kate. — To było takie wzruszające. Mam je wszystkie. Coś sześć sztuk.
Tyniecki zarumienił się z lekka:
— Tylko pięć, proszę pani — sprostował.
— Być może, ale skąd pan wie?
— Bo w części były moimi arcydziełami. Nauczycielka, panna Kobalska zajmowała się ich stroną malarską, ja zaś poetycką.
Zaśmiał się i dodał:
— Były to okropne wierszyki.
— Ależ przeciwnie, bardzo miłe. Więc to pan?... Mój Boże! Nie domyślałam się wcale. Sądziłam, że komponowała je również