Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzy serca.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pani Jolanta chciała poprawić sobie uczesanie i Gogo zaprowadził ją do pokoju Kate.
— Zostawiłem drzwi uchylone — powiedział żartobliwie. — Czy nie oceniasz mego wyrzeczenia się wszelkich nadziei dla twojej dobrej sławy?
— Dla mojej?... Ach, nie jest warta wysiłków — odpowiedziała. — A zresztą z twojej strony nic jej nie grozi.
— Czy mam to rozumieć, jako wyraz zaufania?
— Jako wyraz przeświadczenia, że nikt z tamtych osób — ruchem głowy wskazała drzwi do gabinetu — nie pomyśli ani przez chwilę, że...
— Że grozi ci z mej strony atak? — podpowiedział Gogo.
— Nie. Że taki atak mógłby liczyć na powodzenie.
— Wydaję ci się aż tak wstrętny? — zapytał wesoło.
Zmierzyła go kwaśnym i badawczym spojrzeniem, jakby oglądała jakiś mebel, o którym ma wydać opinię.
— Nie, nie jesteś wstrętny — powiedziała tonem rzeczowym. — Jesteś po prostu żaden. Neutralny, klasycznie przeciętny.
— To i tak, Jolanto, zaszczyt dla mojej powierzchowności, zaszczyt i pochlebstwo, za które dziękuję — udał dobrą minę.
Jolanta potrząsnęła głową:
— Tu nie chodzi o powierzchowność. Ty cały, z farszem, jesteś przeciętny.
— A może za mało się znamy, byś mogła to twierdzić tak kategorycznie? — uśmiechnął się z przymusem.
— Może — przyznała.
— Pociesza mnie to, że widocznie nie wszyscy są tego zdania. Cieszę się przecie przyjaźnią ludzi, którzy dalecy są od poszukiwania przeciętności.
— Mówisz o nich?...
— Tak, o nich.
— Boże, jacy ci mężczyźni bywają łatwowierni w swojej zarozumiałości! — zaśmiała się Jolanta.
— Nie rozumiem, gdzie tu jest łatwowierność i gdzie zarozumiałość.
— Bo nie zauważasz Kate.