Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzy serca.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gogo przeczytał dwa nazwiska. Nie znał ich.
— Czego oni chcą? — zdziwił się. — No dobrze, niech Marynia prosi.
Do pokoju wszedł wysoki młody człowiek w czarnym ubraniu, a za nim porucznik z odznakami jednego z pułków kawalerii.
— Czym mogę panom służyć? — uprzejmie zapytał Gogo idąc ku nim.
Oficer odpowiedział:
— Przychodzimy jako zastępcy pana Jana Strąkowskiego. Nasz mocodawca został przez pana obrażony dziś rano. Wobec tego prosimy pana o wyznaczenie swoich zastępców i oświadczamy, że będziemy oczekiwali jutro do godziny piątej pod moim adresem.
Gogo opanował zdumienie:
— Ależ panowie, ja wcale nie miałem zamiaru obrazić Janka Strąkowskiego!
— Na te tematy możemy już mówić tylko z pańskimi zastępcami — odpowiedział oficer.
— A zatem dobrze — po chwili namysłu odrzekł Gogo. — Moi zastępcy zjawią się u panów jutro przed piątą.
— Do widzenia panu.
— Do widzenia panom.
Skłonili się i wyszli. Gogo wzruszył ramionami i zaśmiał się. Sytuacja wydała mu się paradoksalna przez zestawienie oficjalności wyzwania z osobą Jasia, miłego blondaska, którego traktował zawsze poufale. Było coś groteskowego w wyobrażeniu sobie Jasia podczas pojedynku. Na pewno nigdy w życiu nie miał w ręku ani szpady ani pistoletu. Gogo, który uchodził za najlepszego fechmistrza w Oxfordzie, który z pistoletu trafiał do wróbla, tu naprawdę miałby pole do popisu. Oczywiście jednak, o pojedynku w danym wypadku nie mogło być mowy, i Gogo ani przez chwilę sprawy nie brał poważnie. Z przyjemnością przeprosi Strąkowskiego i na tym się skończy.
— Najzabawniejsze jest to — pomyślał — że muszę jednak wysłać sekundantów. Poproszę Polaskiego, albo Kuczymińskie-