Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzy serca.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— W każdym razie, mój Fredzie — powiedział z namysłem. — Gdy spotkasz ich, nie zdradź się, że słyszałeś tę historię. Sprawdzę to i jeżeli uzyskam potwierdzenie, postaram się znaleźć jakieś sposoby dla pomyślnego przeprowadzenia sprawy.
Fred nieznacznie wzruszył ramionami. Po pierwsze nie wierzył, by opowiadanie przyjaciela ojca opierało się na prawdzie, a po wtóre jego osobistej sytuacji w niczym to nie zmieniało.
— Nie mam zamiaru, — powiedział — powtarzać im tych rzeczy. I bardzo dziękuję tatusiowi, ale uważam, że nic tu zrobić nie można.
— Miewałem, synu, bardzo trudne sprawy i wiele z nich udało mi się dobrze przeprowadzić. Niczego ci nie obiecuję, ale zrobię wszystko, co będę w stanie zrobić.
— Dziękuję — bąknął Fred zdawkowo.
— Nie wezmę się do tego od razu, bo muszę teraz jechać do Budapesztu i do Paryża, ale za miesiąc wrócę. Wiesz co?... Jedź ze mną. Dobrze ci podróż zrobi i poznasz Budapeszt. To piękne i bardzo wesołe miasto.
— Nie, dziękuję tatusiowi. Nie mam ochoty.
— A ja ci radzę jedź. Nie obawiaj się, że będę cię obcęgami trzymał wciąż przy sobie. Ja tam mam interesy, a ty tymczasem możesz zwiedzić Węgry, a później Francję. Przecie nie możesz wciąż siedzieć w kraju.
— Dziękuję tatusiowi, ale teraz nie mogę. Muszę jutro po południu być w Warszawie.
— Umówiłeś się z... nią?
— Z nimi — poprawił Fred.
— Nocujesz tu, w hotelu?
— Nie, wyjeżdżam na noc. Jestem tu swoim wozem.
— Bez szofera?
— Sam prowadzę.
— No więc, chłopcze drogi, nie pijże na miły Bóg więcej! Jeszcze mi się zabijesz.
I stary pan odsunął kieliszek syna.
Pożegnali się czulej niż zwykle. Fred odchodząc słyszał jeszcze słowa ojca:
— Nie masz pojęcia, Karolu, jak on w niej się kocha.