Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzy serca.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przeszkodę. Ale rozpaczać nie ma powodu. Ostatecznie istnieją na świecie rozwody. Nie jestem ich zwolennikiem, ale...
— Ona się nie rozejdzie z mężem — przerwał Fred.
— Kocha go?
— Nie pytałem, ale takie odniosłem wrażenie.
— Co tam wrażenie! — zirytował się stary pan.
— A zresztą, gdyby go nawet nie kochała, nie porzuciłaby go dla mnie.
— To też twoje wrażenie? — parsknął pan Irwing.
— Nie. Powiedziała mi to wręcz.
— Poczekaj. Czy ona wie kim jesteś?
— Byłem jej przedstawiony.
— Nie o to chodzi. Czy wie, że jesteś moim synem, że jesteś jedną z najlepszych partii w kraju?
— Owszem, wie.
Pan Irwing myślał przez chwilę, wreszcie zapytał:
— A kim jest jej mąż?
Fred wzruszył ramionami:
— Nie wiem. Zdaje mi się, że jest człowiekiem średnio zamożnym. Nie zajmuje się narazie niczym. Studiował za granicą, robi wrażenie gentleman’a. Zdaje się, że zamierza założyć w Warszawie jakieś przedsiębiorstwo, czy szukać jakiegoś stanowiska. Nie interesowałem się tymi rzeczami. Wiem, że pochodzi z Wielkopolski. Nazywa się dość dziwnie: Zudra, ale jest na pewno człowiekiem z dobrego towarzystwa.
— Jak się nazywa? — zapytał pan Karol.
— Zudra, Maciej Zudra.
— Zudra? Ależ czekaj pan! Słyszałem o jednym Zudrze, no oczywiście. W całej Wielkopolsce o niczym innym się nie mówi. To niezwykła historia! Zaraz, zaraz, jak ona nazywa się z domu?
— Pomianówna.
Stary przemysłowiec uderzył się po kolanach.
— Ci sami. Teraz już wiem z całą pewnością. To jest ten skandal w rodzinie Tynieckich. Nie słyszeliście o tym?
— Nie.
— Więc było to właśnie przed paru miesiącami. W dobrach