Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzy serca.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i żywisz całą tę nieciekawą bandę pieczeniarzy. Skądże się tu znalazłeś w Krakowie, wracasz z Wiednia?
— Nie, byłem w Zakopanem.
— W Zakopanem? — zdziwił się ojciec. — A cóż ty tam robiłeś o tej porze roku. Przecie tam teraz psa z kulawą nogą nie znajdziesz.
— Znalazłem. I wie tatuś kogo?... Tę dziewczynę, której fotografie tatuś u mnie widział.
Szczęka Irwinga seniora zatrzymała się w ruchu. Odłożył nóż i widelec, i pochylił się nad stołem:
— Tę panieneczkę?... Tę z tych powiększeń?
— Tak, tylko to już nie panieneczka. Ma dwudziesty rok i...
— I w naturze nie jest gorsza niż na zdjęciu?
— Jest piękna... nie umiem wyrazić jak piękna — mówił Fred przerywanym głosem — jest uosobieniem wdzięku... taktu, uczciwości, inteligencji...
Stary pan poczerwieniał i zawołał:
— No, chwała Bogu! Nareszcie! Nareszcie drogi Fredzie ożenisz się! Chodźże, chłopcze, niech cię uściskam!
Był tak uradowany, że nie zauważył posępnej miny Freda.
— A to szczęśliwy traf! No, skończyły się twoje hulanki. Może teraz będzie z ciebie człowiek. Przywiozłeś ją tu z sobą?
— Nie mogłem jej przywieźć i nigdy nie będzie moją żoną — cicho powiedział Fred.
— Dlaczego? — prawie krzyknął pan Irwing i poczerwieniał mocno.
— Bo nie jest wolna. Ma męża.
— Psiakrew — zaklął przyjaciel ojca.
— Właśnie spędzili w Zakopanem miodowe miesiące — mówił Fred. — Może ojciec zrozumieć... co się ze mną dzieje.
I zagryzł wargi.
Stary Irwing zmarszczył brwi:
— Mój drogi — zaczął. — Jesteś jeszcze bardzo młody i niedoświadczony. Oczywiście to, że jest zamężna, stanowi niejaką