Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzy serca.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ło, przypuszczając widocznie, że łatwo dadzą sobie ze mną radę. Broniąc się uderzyłem jednego z nich pięścią w kark. Niestety, zbyt mocno.
— Umarł?
— Na miejscu.
— A pozostali?
— Jeden zbiegł, a drugiego ujęła policja. Miał złamany obojczyk.
— Straszny z pana człowiek.
Potrząsnął głową:
— Nie, proszę pani. Nigdy nikogo rozmyślnie nie skrzywdziłem. Nie mam wcale wrogów.
Po chwili dodał:
— To najlepszy dowód, że jestem zerem.
— Panie Fredzie, czy naprawdę pan w to wierzy?
— Ja to wiem.
— No dobrze, powiedział to ktoś panu?
— Nie. Z wyjątkiem ojca, który w ten sposób stara się mnie zdopingować do zrobienia dyplomu. Ale ja sam wiem.
— Zaraz, panie Fredzie. Nie przypuszcza pan chyba, że należę do tych ludzi, którzy zbyt łatwo dopatrują się w bliźnich zalet, który szafują komplementami?
— O nie. Pani na pewno sądzi ludzi surowo.
— Cieszę się, że pan tak myśli, bo to jest zgodne z prawdą. Otóż chcę panu powiedzieć, że uważam go za człowieka bezwzględnie wartościowego.
Zaczerwienił się i bąknął:
— Wie pani o mnie tak mało...
— To co wiem, zupełnie mi wystarcza.
— Mam wady, mam wady, które zmieniłyby pani pogląd na mnie, gdyby pani o nich wiedziała.
— Nie sądzę.
— Owszem.
— Więc niech pan je wymieni.
— Zależy pani na tym, by pozbyć się czym prędzej dobrego mniemania o mnie? — uśmiechnął się.
— Przeciwnie, mam nadzieję je wzmocnić.