Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Pamiętnik pani Hanki.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Może szanowna pani z łaski swej zamknie drzwi.
Obejrzałam się. Rzeczywiście zostawiłam za sobą otwarte drzwi do gabinetu. Trochę się zaniepokoiłam:
— Dlaczego mam zamknąć?
— Zaraz to szanownej pani wyjaśnię.
Spojrzałam nań nieufnie, lecz pomyślałam sobie, że przecież taki staruszek nie może mieć żadnych złych zamiarów. Gdy zamknęłam drzwi, wyciągnął do mnie rękę i szepnął:
— Haneczko!...
Omal nie krzyknęłam z przerażenia. Odskoczyłam w tył. O ile mogę sobie przypomnieć, raczej zdawało mi się, że mam do czynienia z wariatem. No, bo proszę sobie wyobrazić: przygarbiony starzec o niechlujnym wyglądzie zewnętrznym i zmierzwionych, siwych włosach wyciąga rękę i szepcze do mnie tak, jak byśmy byli w najintymniejszych stosunkach. W dodatku ma jeszcze czerwone obwódki dookoła oczu. Przecież to okropne!
— Więc nie poznajesz mnie? — powiedział.
I teraz właśnie go poznałam. To był Robert. Ale jak okropnie się zmienił! Jakie straszne musiały być jego przejścia, skoro wyglądał naprawdę staro, niezależnie dla charakteryzacji. I ta charakteryzacja! Mogłabym przyglądać się mu godzinami i nie wiedzieć, że to on.
— Nie poznajesz mnie? — powtórzył.
Ze strachu i z wrażenia nie mogłam z siebie wydobyć głosu. Ręce mi drżały.
— Poznaję — zdołałam wymówić.
— Nie mam wiele czasu, kochana. Przyszedłem tylko po to, by odebrać to, coś wyjęła z sejfu. Innym razem, za dwa, trzy dni, zatelefonuję do ciebie. Czy masz tę paczkę?
Skinęłam głową:
— Owszem, mam.
Serce waliło mi jak młotem.
— To dobrze — mówił. — To doskonale. Jestem ci niewy-