Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dla niego i dla Boczka za mało miejsca w Warszawie... Nietylko w Warszawie.
Wypogodzony wyraz twarzy Boczka znikłby bez śladu, gdyby mógł on teraz odczytać myśli swego dawnego podwładnego.
— Tak panu powiem, panie Boczek, — zaczął Dyzma — przyjdź pan jutro i przynieś pan swoje papiery, wszystkie papiery, by wystarać się o taką posadę dla pana, to nie byle co. Trzeba będzie dużo nagadać się i wytłumaczyć, że pan potrafisz być zastępcą dyrektora.
— Serdeczne dzięki, nie pożałuje pan tego, panie Nikodem.
— Wiem, że nie pożałuję, — mruknął Dyzma — teraz jeszcze jedno: ani słówkiem nikomu, bo na to miejsce amatorów ze sto będzie, rozumiesz pan?
— Juści rozumiem.
— No to fertig. Jutro o jedenastej.
Zapukano do drzwi i w progu ukazał się Krzepicki.
Boczek chytrze mruknął do Dyzmy i skłonił mu się tak nisko, jak tylko pozwalała mu jego tusza:
— Najniższe uszanowanie panu prezesowi, będzie załatwione wedle rozkazu pana prezesa.
— Dowidzenia, możesz pan iść.
Nikodem spostrzegł, że Krzepicki, udając zajętego trzymanemi w ręku papierami, z pod oka obserwował znikającego za drzwiami Boczka.
— No, cóż tam, panie Krzepicki?
— Wszystko w porządku. Oto zaproszenie do cyrku.
— A prawda, idziemy.
— Dzwoniła jeszcze hrabianka Czarska, ale powiedziałem, że pan prezes zajęty.
— To szkoda.
— Che... che... che... Rozumiem pana prezesa. Te panny Czarskie, to fin-fin... W zeszłym roku...
Nie dokończył, gdyż do gabinetu wpadł, nie zamykając za sobą drzwi, pułkownik Wareda:
— Serwus, Nikuś! Gdzież to ciebie anieli noszą!
— Jak się masz, Waciu.
Krzepicki skłonił się i wyszedł.