Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dziwne. Nie czuł ani bólu głowy, ani niesmaku w ustach, jak zwykle po większych pijaństwach.
Był tylko straszliwie osłabiony.
Każdy ruch, ba, każde podniesienie powiek wydawało się mu ciężkim trudem.
A jednak trzeba było wstawać. Musi przecie jechać do Warszawy. Co sobie w banku pomyślą...
Zadzwonił.
Zjawił się sztywny lokaj i oznajmił, że kąpiel jest przygotowana.
Dyzma leniwie wciągnął na siebie pidżamę przeszedł do łazienki. Tu, spojrzawszy w lustro, aż się przeraził: blady był, jak płótno, pod oczyma wystąpiły dwa sine szerokie półkola:
— Cholera — zaklął — urządziły!..
Ubrał się i powłócząc nogami zszedł na dół.
Tu czekała nań pani Koniecpolska, która na powitanie, omdlałym ruchem podała mu rękę.
— Głodny pan?
— O, nie, dziękuję.
Spojrzał na nią z pod oka i spotkał figlarny, jak zwykle, wzrok. Zaczerwienił się po same uszy.
— To cholera — pomyślał — ani się zawstydzi. Bo chyba nie mogła zapomnieć?
— Chciałbym jechać — odezwał się po pauzie.
— Ależ, proszę, samochód do pańskiej dyspozycji.
W pożegnaniu nie było nic szczególnego i to właśnie jeszcze bardziej detonowało Nikodema. Gdy auto skręciło na szosę, obejrzał się.
— To świnie! — rzekł z przekonaniem.
— Słucham jaśnie pana — odwrócił się szofer.
— Jedź pan, jedź pan, nie do pana gadam.
— Przepraszam.
Rozmyślał o ubiegłej nocy. Czuł trochę strachu. Wspomnienie, że wszystko to odbywało się nie bez udziału djabła, gniotło go najbardziej. Natomiast cieszył się z odkrycia, że w tych najwyższych sferach towarzyskich ma takież prawa, jak każdy hrabia, czy książę. Ba, większe. Muszą go słuchać, a niech na którą