Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Proponuje — ciągnęła Monika — bym zaprosiła którąś ze swoich koleżanek… żeby panu było weselej…
Pozowała profilem i nie mogła widzieć wyrazu jego twarzy, ale musiała bodaj zerknąć i odwróciła głowę na malarza.
— Pani będzie łaskawa nie poruszać głową, panno Moniko — powiedział Justyn.
— Przepraszam — bąknęła.
Po dłuższej pauzie zapytała:
— Może rzeczywiście będzie panu nudno?…
— Ja… nie wiem jeszcze, czy pojadę — z namysłem odpowiedział Justyn.
Monika zdrętwiała:
— Jakto?… Przecie pan mi obiecał!
— Tak… Miałem najlepsze chęci… Niestety…
— Co niestety?
— Zaszły pewne okoliczności… Nieprzewidziane…
Monika zerwała się z miejsca:
— Tak?!… Tak?!… Otóż nie uznaję żadnych okoliczności! Obiecał pan i musi pan dotrzymać.
Jej oczy iskrzyły się gniewem i gotowością do walki, chociaż bliska była płaczu.
Justyn trochę zmieszał się:
— Naprawdę bardzo mi przykro — zaczął, lecz przerwała mu:
— Panu przykro?… Nieprawda! Pan znajduje jakąś dziwną przyjemność w dokuczaniu, w dręczeniu wszystkich najlepszych swoich przyjaciół! Napiszę Markowi, napiszę, że pan tak postępuje. Woli pan żebym się tam z nudów utopiła w Kopance. Ja wiem, że pana moje towarzystwo nie pociąga. Ale owszem, owszem, zaproszę dla pańskiej przyjemności pięć, dziesięć, sto najpiękniejszych panien! O, proszę nie myśleć, że chcę pana połknąć!… Może pan być dla wszystkich, rozumie pan, ale jednak nie dla tej… nie dla tej…
Justyn zaskoczony zdołał tylko wymówić:
— Ależ panno Moniko!
— Nie zostanie pan dla niej w Warszawie! Obiecał pan i to musi być dotrzymane, bo inaczej... inaczej... inaczej...
I nie mogąc znaleźć żadnej sankcji, którą mogłaby mu sku-