Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tecznie zagrozić, z rozpaczy wybuchła płaczem, nawet nie przewidując, że ta właśnie była reakcja najskuteczniejsza.
Wrażliwość Justyna wręcz organicznie nie znosiła łez kobiecych, szczególnie wówczas, gdy był bodaj mimowolnym ich sprawcą. Toteż wzruszenie i gniew zmieszane z ostateczną bezradnością, wywoływały mu na usta słowa bez związku:
— Jakże można… No to już dobrze… Panno Moniko… Co tu począć… Tak jest zawsze z kobietami… To już ja nie jestem panem siebie!… Panno Moniko… Więc zgoda… Doprawdy nie przypuszczałem… Panno Moniko, proszę przestać…
— A pojedzie pan do Kopanki! — odezwała się wśród szlochów, nie odrywając rąk od twarzy.
— Pojadę.
— Daje pan słowo?
— Daję — zniecierpliwił się.
Wówczas podniosła nań oczy zapłakane lecz już uśmiechnięte i wyciągnęła doń ręce, mokre od łez:
— Dziękuję, bardzo dziękuję.
Nie mógł nie roześmiać się.
— Dziwna z pani dziewczyna. Nie rozumiem, co pani może zależeć na moim pobycie w Kopance.
— A właśnie zależy — ocierała łzy — właśnie zależy.
— Właściwie to ja muszę pani dziękować…
— Za to, że narzucam panu tę niemiłą gościnę?
— Za to, że pani tak serdecznie zajmuje się moją niemiłą osobą.
— Pańska osoba nie jest dla mnie niemiła — zaprzeczyła żywo — a jeżeli chce pan mieć tego dowody, to proszę. Umyślnie sprowadzę do Kopanki na święta parę moich koleżanek… I wybiorę najładniejsze…
Justyn wzruszył ramionami:
— Wcale mi na tym nie zależy.
— Tak pan tylko mówi — odpowiedziała prowokująco.
— Upewniam panią. Jeżeli o mnie chodzi, wolałbym być w Kopance sam.
— Ja mogę nie jechać — szepnęła.
— Ależ ja o czymś innym mówię. Sam, to znaczy, że wolałbym być jedynym gościem państwa Korniewickich i pani.