Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Serio?
— Zupełnie serio.
— Ach, jaki pan dobry!
W jej okrzyku zabrzmiało tyle szczerej radości, że po raz pierwszy spojrzał na nią z niedowierzaniem. I pomyślał nie wiadomo dlaczego:
— Marek będzie z nią bardzo szczęśliwy.
Tegoż jeszcze dnia portret Moniki był ukończony. Zrobili razem spacer po sklepach, by wybrać odpowiednie ramki, po czym starannie opakowaną całość wysłali pocztą do Zapola. Monika nie chciała zostawić Justyna i zaciągnęła go na obiad do siebie. Była przekonana, że owa kobieta będzie próbowała skomunikować się z nim, a może nawet ośmieli się doń przyjść. Dlatego też zatrzymała go do późnego wieczoru.
Justyn, wracając do domu, nie myślał już o Dolly. Nazajutrz wyjeżdżali przed południem i należało zastanowić się, co zabrać ze sobą na te trzy tygodnie. Od wczesnego ranka zaczął pakowanie, w czym przeszkadzały mu ustawicznie telefony Moniki:
— Proszę nie zapomnieć farb.
Albo:
— Proszę pamiętać o długich butach, bo tam straszne błoto.
Uśmiechał się, bo doskonale wiedział, że są to tylko preteksty. Chodziło jej przecie o to tylko, by się w ogóle nie rozmyślił. Ale już naprawdę był zdecydowany. Do Dolly przed samym wyruszeniem na dworzec posłał krótki bilecik pożegnalny i — rozmyślnie — białe róże.
Do Kopanki po kilkugodzinnej jeździe pociągiem trzeba było zrobić około dziesięciu kilometrów końmi. Na stacji czekał powóz, w którym ulokowali się staruszkowie i bryczka, gdzie zajęli miejsca Justyn i Monika.
Wiosna tu zrobiła już znaczne postępy. Wprawdzie drogi pokryte były błotem i wielkimi kałużami, w których po osie zanurzały się koła, ale łąki miały już żywszy zielony kolor, ruń wystąpiła na polach, a drzewa obficie puszczały pąki.
Monika wpadła w świetny humor. Śmiała się, paplała